Otóż zostałem mistrzem Polski
(w klasie Sport)
Przeczytałem moje poprzednie wpisy o zmaganiach ze zdobywaniem medali i czytać się tego nie da. Kwieciste metafory, klamry jakieś wymyślne, silenie się na nie wiadomo jakie zwroty akcji, lawirowanie między autoszyderą a lansem. No ale to pisał dyletant, natomiast teeeeraz…
Dobra, tak po prawdzie, to żebym był bardzo dumny ze stylu zwycięstwa, to nie powiem. Wygrałem, bo reszta poleciała gorzej. W dodatku mieliśmy tylko dwa dni lotne. Ale postanowiłem opisać przebieg tych zawodów z mojej perspektywy, bo skądindąd mój biograf miałby materiał na rozdział o schyłku mojej kariery.
Oczekiwania
Wiadomo, że jak się podchodzi do gry na stole pingpongowym w świetlicy to obowiązkowo trzeba powiedzieć „nie grałem od podstawówki”. No więc:
- Nie latałem w zawodach od 288 dni, co dla mnie jest nietypowe (moja mediana przerwy między zawodami to 48,5 dnia).
- Nie latałem w ogóle od mniej więcej 4 miesięcy. A dlatego mniej więcej, a nie dokładnie, bo nie chciało mi się nawet zgrać traków z Kolumbii, co byłoby nie do pomyślenia jeszcze niedawno.
- We wspomnianej Kolumbii latałem mało – tylko jak się dałem wyciągnąć.
- W rankingu nurkuję do najniższego poziomu od 10 lat.
- Nigdy wcześniej w Prowansji nie latałem.
Generalnie wygląda na to, że latanie rzucam. Walczę z tym rzucaniem ale bez większych, nomen omen, sukcesów. Ostatnio moimi ambicjami na zawodach jest:
- poznać jedną nową osobę
- jeszcze coś drugiego było, ale nie pamiętam
No ale dobra, zapłacone, to pojechałem. Wziąłem książki i planszówkę.
To nie jest moje pierwsze rodeo
Jak się rejestrowałem na moje pierwsze zawody, to zaciąłem się na pytaniu o to jak się nazywam. Aaa, bo jakoś tak dziwnie mnie Gašper zapytał i nie wiedziałem czy o imię pyta czy o nazwisko, poplątałem się i tak się zaczęło. Teraz, na polskich mistrzostwach nic mnie szczególnie nie rusza, nawet Zupa, który tradycyjnie gorączkowo potrzebuje pomocy z elektroniką, którą pierwszy raz w życiu odpala. Biorę udział w zwyczajowym masowym rytuale pytania o modele i kolory skrzydeł, czego nikt i tak potem nie pamięta, wzajemnego obwąchiwania się i pozycjonowania w rozgrywce mentalnej. No więc moja pozycja przed pierwszym dniem zawodów była: wszytko mi jedno, zblazowany jestem, nie gram w tę grę. Ale nie tak kokieteryjnie, tylko – słowo daję – położyłem lagę na te całe ściganie o złoto, bo wiedziałem że w obecnej formie będę znowu jakiś siódmy. Oczywiście to się wszystko zmieni w drugim rozdziale.
Drugi rozdział
Wygrałem pierwszego taska.
Przez chwilę po starcie naszła mnie myśl, żeby lądować i iść popływać w jeziorze, ale trwała może z 5 sekund. Uznałem ją za głupią, wziąłem 3 głębokie oddechy, skupiłem się na tasku i poleciałem swoje. Szło zaskakująco dobrze, żarło co miało żreć, dzień był dobry, robiłem mało błędów. Najgorsze mam końcówki. I faktycznie na końcu źle oszacowałem szanse na łyknięcie ostatniego punktu z marszu i wpakowałem się w niskie tarapaty. Nie wiem gdzie znalazłem w sobie wolę walki w turbulentnej zawietrznej, mimo, że widziałem dookoła lądujących kolegów. To znaczy wiem gdzie – w nielądujących kolegach, z którymi już po chwili zaskakująco łatwo się odbiliśmy. Nie zwracałem większej uwagi na konkurentów. Nawet sobie nie zdawałem sprawy z tego, że niemal całą trasę pokonaliśmy z Markiem razem. To niezdawanie sobie sprawy nie świadczy zbyt dobrze o moim zawodniczym kunszcie. Chyba jednak niektórzy zapamiętują kto na którym glajcie lata. No ale wygrałem tego pierwszego taska. Minimalnie na punkty, a nie przez knockout, ale wygrałem.
W drugim tasku też poleciałem dobrze. Jestem mistrzem Polski.
Właśnie zgrałem tracklogi z Kolumbii i idę na odprawę przed pierwszym taskiem kolejnych zawodów, z którymi również nie wiąże zbyt dużych nadziei.
3 komentarze
fot. Waldemar Janiszewski
Rozdział trzeci – Na Grente wróciłem
Grente jest już niemodne